poniedziałek, 28 lutego 2011

kawa wystygła

a Olgierd sobie pojechał. chyba. bo go nie widziałam. trochę mnie to boli, ale nie była to sprzyjająca okazja. wolę bardziej intymne klimaty.

Erika Fischer-Lichte rządzi. Marina Abramović też. piwo ze Żbietą i Anże przede wszystkim. było niezwykle miło.


"ej, kampowy chłopcze, pokaż swoje ptaki!" <--- mistrzyni niezamierzonej dwuznaczności. nie ma co. 

eksperymentów z sałatkami ciąg dalszy, a oleisty sęp wciąż czuwa. stał się patronem naszego segmentu. powinniśmy mu złożyć hołd. pruski co najmniej.

Murakami, nadciągam!

oto oleisty sęp, o. patron segmentu numer 414.

oleisty sęp

na ścianie w segmencie. tak, cała ściana w oleju. nie wiem jak. w sensie ja bardzo dobrze wiem jak, ale wstyd o tym pisać.

no, dobra. jestem tak leniwa, że nie chciało mi się iść po kszesło by ściągnąć olej z szafki i no... no skoczyłam po niego! tak, jestem niska, wiem! i za mocno ścicnęłam, i chlusnął... na ścianę. 

teraz wygląda jak sęp żerujący nad górą padliny. no nic, dostałam polecenie z góry (w sumie to z dołu), żeby to odmalować. to pójdę po farbę, może machniemy cały segment nawet. 



aaaa!!! zdałam, zdałam, zdałam! na 3+, ale zaliczyłam. strasznie się stresowałam, ale się udało. sesja zakończona. tylko iść do dziekanatu i oddać indeks. a kysz na kolejny semestr! 

ze Żbietą i Anże będziemy świętować, że głupotę zostawiłam za drzwami.

bawimy się w łódzkie.

niedziela, 27 lutego 2011

zaraz sobie powyrywam włosy z głowy

i nie żartuję. wszystko zaczyna mi się mylić, pojęcia podane przez nią nie figurują ani w notatkach, ani we wszechwiedzącym internecie. zaraz się popłaczę. nie chcę myśleć na jakie pytania trafię. boję się jak cholera. 

teoria czytelniczego rezonansu, kurwa. 

na całą noc zamknę się w ubikacji i będę to wkuwać, rany boskie... nie daje rady.

n i g d z i e    j u t r o    n i e    i d ę.  
niech przyjdzie do mnie. to porozmawiamy.

kraina papierowych serc

kawa herbata czekolada kawa herbata czekolada kawa herbata czekolada 

dobra, czekolady tyle nie mam. ale zawsze można pomarzyć. 
nie czuję się ani trochę lepiej, ale nie czuję się gorzej. szczerze, tak może zostać. byleby nie było gorzej. "dobrze, jak nie za dobrze", trzymajmy się tego.


chcę iść do kina. na coś lirycznego a zarazem mocnego. wizjonerskiego i kolorowego. przepełnionego muzyką i szczerością. ciekawe, czy kiedyś czegoś takiego dożyję.

semiotyka, nikt mądry jej nie tyka. a myślałam, że zostawiłam głupotę za drzwiami.

modlę się o chwilę z Murakamim, choć małą chwilę. wolę płakać nad nim niż nad sobą. 




a teraz coś prosto z archiwum: Lady Pank - Rysunkowa postać

sny, które budzą w środku nocy

nigdy nie okazują się przyjemnie. obyło się bez krzyku. nawet udało mi się nie płakać. byłam zbyt nieprzytomna pewnie. 

było ciemno, pewnie nad ranem. nie spojrzałam na zegarek, bo już bym nie zasnęła. 

telefon:
on: cześć, co u ciebie? dzwonię, żeby pogadać... (i tak dalej, i tak dalej... nie pamiętam, po prostu zwykła rozmowa)
ona tylko słucha
on dalej mówi co ma powiedzieć
ona: po co tak w ogóle dzwonisz?
cisza
on: no w sumie to nie wiem, chciałem porozmawiać...
ona: my mamy jeszcze o czym rozmawiać?
on: no w sumie... chciałem porozmawiać, bo jesteś...
ona: bo jestem już dla ciebie nikim?
on: tak, coś w tym stylu...

niczego więcej się nie spodziewałam. nawet w nocy mnie to nawiedza. a jutro poprawka. daj Szatanie, bym zdała.

nie chcę dłużej tego przeżywać, słuchać wywodów z moich wnętrzności. nie chcę by budziło mnie to w środku nocy. ale nic na to nie poradzę. 

wczoraj rozmawiałam o snach, dziś one wróciły. jeden wrócił, nie chcę żadnego więcej. 

mam dosyć rosyjskich piosenek, mam dosyć wiadomości na fejsbuku od niepożądanych osób, mam dosyć ciężko strawnego jedzenia, które ciągle jem, mam dosyć samej siebie, która nie potrafi się odciąć i powiedzieć basta.


chciałabym być kotem i odejść z niewzruszonym wyrazem twarzy. nienawidzę kotów.

sobota, 26 lutego 2011

tak, wiem, miałam nie pisać

ale nawet nie wiecie jak trudno znaleźć informacje na temat, dlaczego literatura jest aktem oraz na czym polega problem pasożytnictwa w literaturze, wg Ohmanna.


zabiła mnie dziś mandarynka. prawie. w sensie prawie zabiła, a nie prawie mandarynka. quasi-mandarynka. super.

jeść mi się chce, a zostały mi tylko dwie bułki, a co na jutro? ciężka decyzja, ale chyba zjem je dzisiaj. co się mają zeschnąć. nie pozwolę im na to!

odbieram dziś telefon z wyrzutem (słownym, nic nie wyleciało):

- dlaczego do mnie nie dzownisz? (matka)
- eee... bo ty nie dzwonisz? (ja)
- chciałam ci przypomnieć, że babcia ma imieniny a ojciec miał urodziny. (matka)
- dzisiaj ma te imieniny? wiem, składałam mu życzenia. (ja)
- tak, to może być jej złożyła życzenia, co? (matka)
- ok (ja)
- cześć kochanie (babcia)
- cześć, wszystkiegonajlepszegozdrowiaszczęściapomyślnościradościuśmiechuiczegosobieżyczysz. (ja)
- ach, dziękuję ci za pamięć. (babcia)
- ach, nie ma za co. (ja, babcia wychodzi)
- no to ci nie przeszkadzam. jak będziesz mieć czas to daj znać, zadzwonię. (matka)
- nie przeszkadzasz, ale skoro już... (ja)
- no wiem, "skoro już dzwonisz to mów co masz do powiedzenia" (matka)
- no właśnie, to co tam? (ja)


a, prawie zapomniałam. od niedawna mam cichego wielbiciela. niezwykle cichego.

"bo moja matka była w Niemczech w latach osiemdzięciątych i..." i tak dalej. więcej wiedzieć nie chcę. ale właśnie tam wybrała dla niego imię. oznacza ono: sławny mąż z północy. skoro mąż to zajęty, więc nie mam się co martwić, co? Żbieta zrobiła nawet wizualizację jego orbitowania wokół mnie. w sensie ja byłam kubkiem, a on szklanką. wzięła nawet pod uwagę proporcje, to ładnie z jej strony.

a teraz wracam do formalizmu rosyjskiego. 



na pożegnanie Don Pedro z Krainy Deszczowców (dokładnie znad Wisły): Karrramba!

facebook, fejsbuk, fejsbóg, face book - twarz i książka?

ciekawi mnie etymologia tego słowa. film na temat portalu oglądałam do połowy, nie dałam rady dłużej wytrzymać. 

uczyć się muszę, uczyć. zjeść coś, dlatego muszę wyjść. by to coś zdobyć. wezmę dzidę i zapoluję. tak żyją polscy studenci, sprecyzuj: studenci kulturoznawstwa

żyję w takim syfie, że aż mi z tym dobrze. śniło mi się, że znów wylosowałam złe pytania. kiedy śni ci się H. to zły znak. symbol, archetyp, tekst, signifiant/signifie, paradygmat/syntagma, launge/parole, synchronia/diachronia, dupa/..., dobra koniec.

Murakami leży... bo musi, bo musi! (a la Skaldowie) bo ja MUSZĘ się nauczyć. nie przeszkadza mi to jednak pisać tutaj. 

sesję muszę skończyć, zacząć prawo jazdy, wbić się w teatralno-festiwalową atmosferę, wypić kawę z Olgierdem i ... zacząć myśleć głową, a nie dupą. bo dupą to ja mogę co najwyżej zakręcić a i to może się skończyć tragicznie dla będących w zasięgu.

halo, halo... dupa?... tracę zasięg... dupa... halo... zasięg wrócił. dupa w centrum wszechświata. kręci się, a wszystko wokół niej wiruje. ludzie wyginają się w ekstatycznych pozach a pan Charcot zapisuje w kajeciku spostrzeżenia na temat napadów histerii wśród współczesnej braci studenckiej.



kulturoznawca ma ciężko. całe życie ciągną się za nim takie bzdety. chce zjeść śniadanie, a tu Charcot. chce się umyć, w lustrze Jung. chce skorzystać z ubikacji a tam Freud. chce spokojnie zasnąć... Ingarden. 



na dziś koniec audycji. idę zapolować na kanapkę z serem i pomidorem. 

piątek, 25 lutego 2011

piesza wycieczka na Widzew, bezcenne

nie ma dnia bym nie myślała o tym, o czym nie trzeba.

a przynajmniej o tym, o czym nie powinnam. bo koniec to koniec. nie ma dyskusji. a jednak.

ja nie rozumiem, nie znalazłam jeszcze odpowiedzi na pytanie: dlaczego?
pewnie jeszcze długo nie znajdę. albo w ogóle. pewnie nie ma nawet po co szukać.

coś zostało utracone. nie wiem co i nie wiem kiedy. ale coś utraciłam i nie wiem jak to odzyskać. tylko przez oczyszczenie można przywrócić coś z pustej przestrzeni. ale co i jak? nie wiem. wciąż szukam. 

i czekam. czekać to najdłuższy czasownik. 

czasem są spadki, ostatnio coraz częściej. chociaż jest tyle rzeczy, które muszę zrobić, nie mogę się na nich skupić. jedno spojrzenie rozprasza uwagę, potem trudno dojść do normalnego stanu. 

najlepiej zostaw mnie samą. choć chcę byś był. bądź, nie bądź. a, rób co chcesz. 

w lepsze dni staram się zapomnieć. ale nadchodzi dzień, kiedy spadam w dół i nie mam się czego złapać. nic nie wystaje, żadna ręka, noga, żadnen hak czy lina. nic, jestem sama. 

czasem wydaje mi się, że jestem nikim, ale to trwa krótko. wiem kim jestem. a skoro wiem, to jestem. 



ostatnio cicho śpiewam piosenkę, dosyć starą, Varius Manx, chyba. 
wszystko się może zdarzyć, gdy głowa pełna marzeń... wszystko się może zdążyć, gdy serce pełne wiary... gdy tylko czegoś pragniesz, gdy bardzo chcesz... 

tak po prostu weszła mi do głowy, nigdzie jej wcześniej nie usłyszałam. zaczęłam śpiewać i tak już śpiewam. 


niczego się nie boję, w sumie nic nie czuję, teraz jest dobrze. uczę się, następuje przeniesienie uwagi na fenomenologię, hermeneutykę, intertekstualizm i inne badanioliterackobzdury

nie wiem co będzie jutro, nie chcę wiedzieć. palę, piję kawę, słucham w kółko jednej piosenki. Murakami pochłonął mnie całą, jestem mu za to wdzięczna. pragnę go więcej, w sumie stałam się jego międzykontynentalną, wewnątrztekstową kochanką. co na to Olgierd? jestem z nim umówiona na kawę, poniedziałek, 20.00, Teatr Nowy. o ile Ingarden mnie wcześniej nie pochłonie w całości i nie każe tworzyć po niemiecku.


chcę pomidora lub sok pomidorowy. grejfruta lub sok grejfrutowy. słodką herbatę lub gorzką kawę. pić chcę, bo usta wysychają. a jest Syberia a nie Sahara. 




chcę zapomnieć i jednocześnie pamiętać. tak się nie da, przecież wiesz.